Malarstwo Bożeny Dusseau pokazuje samotnych ludzi otoczonych przestrzenią.
Zajmuje się portretem człowieka jako punktem wyjścia do badania wykresu emocji,
osamotnienia , przemijania i śmiertelności. Dusseau maluje precyzyjnymi , delikatnymi ruchami
pędzla, posługując się paletą ciemnych, złamanych barw, mocno skontrastowanych, spranych
bieli, które przyciemnia delikatnymi detalicznymi abażurami dekoracyjnych materii. Haftów,
koronek, dzierganych sukienek samotnych kobiet. Najczęściej opiera się na rysunkach i
fotografiach robionych własnoręcznie, a ich związek z oryginałem pozostaje daleki. Jej
twórczość bawi się napięciem miedzy smutkiem a groteską. Jej dzieła słyną z wyrazistej kreski i
dużych połaci plam rozpostartych na przestrzeniach. Zamknięte w uwodzicielski i przemyślany
detal.
Na potrzeby swojego malarstwa figuratywnego artystka czerpie inspiracje ze świata swoich
bliskich, zapamiętanych osób, którego elementy zestawia, tworząc chromatyczne ciemne, choć
jednocześnie krzykliwe obrazy. W ten sposób powstają dzieła odzwierciedlające rzeczywistość
skupioną na samej sobie i dogłębnie oniryczną. Wąski arsenał motywów Dusseau składających
się przede wszystkim – według ważności - z portretów dojrzałych kobiet, uroczych dziewcząt i
starych mężczyzn – pozwala artystce na pracę nad scenografią i tworzeniem jeszcze bardziej
subtelnych figuratywnych stereotypów. Kobiety o wielkich oczach, wydatnymi ustami, ażurowe
sukna, tkaniny podkreślają ich przemijającą kobiecość i erotyzm. Choć one same pragną go je
umiejętnie kamuflować szerokim wachlarzem gadżetów. To twórczość, która żywi się życiem,
duchem minionej epoki, osobowościami innej generacji. Sensualnością i weryzmem staroci
połączonych wysokim kunsztem wykonania, swobodą techniki, bystrością pomysłów. Wyraźne
fascynacje i inspiracje takich artystów jak Jerzy Duda Gracz, Egon Schiele czy Żydowscy artyści
Ecole de Paris ( Chaim Soutine) nie zaburzyły indywidualizmu Bożeny Dusseau a jeszcze
bardziej przypieczętowały indywidualizm twórczości tej niezwykle ciekawej artystki.
Laura La Wasilewska
artystka, niezależny kurator sztuki
MAJA WOLNIEWSKA – ur. 1990 r., w Łodzi. Studentka historii sztuki na Uniwersytecie Łódzkim w specjalizacji krytyki sztuki i malarstwa na łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych. Interesuje się sztuką średniowieczną i estetyką japońską, w szczególności okresu Edo.
"Ja chciałbym w każdej melodii poważnej albo zabawnej, dotykać tego,
co boli, dotykać jakiejś prawdy (…)” - kobiety Bożeny Dusseau [1]
Kobiety od zawsze należały do jednych z najbardziej popularnych motywów malarskich. Zdobiły ołtarze katedr, spoglądały wyniosłe zza mosiężnych ram na otaczających je dworzan. Były ilustracjĄ tego, co współczesne, pozwalały także przenieść się w czasie do antyku; były wcieleniem ówczesnego ideału piękna, bądź odzwierciedlały mityczne boginie. Dla mężczyzn najczęściej były muzami, ładnie opakowanymi natchnieniami. Kobiety postrzegały modelki jako emocjonalny ładunek, który codziennie musi mierzyć się z trudami życia – malarki pogłębiały profil psychologiczny swoich bohaterek, starając się odzwierciedlić ich psychikę, żal i niespełnienie. Coraz częściej zdarza się, by artystka opowiadała historię innej kobiety, częściej to jest Ona głównym podmiotem obrazu. Podobną tematykę podejmuje w swoich pracach Bożena Dusseau, jedna z uczennic Jerzego Dudy – Gracza.
Kobiety na obrazach Dusseau to istoty cierpiące – mało kto zauważa wątłe i szczupłe postacie, które nieśmiało zaglądają przez uchylone drzwi. Charakterystyczne dla modelek są nienaturalnie duże, czarne oczy, którymi zadają się wpatrywać w serce widza. Wedle tradycji kultur starożytnych oczy są odzwierciedleniem ludzkiej duszy, im większe, tym łatwiejszy dostęp do jestestwa drugiej osoby. Powiększone oczy kojarzone są także z okresem dzieciństwa, czasem beztroskim i szczerym, nieskażonym cywilizacyjnym wpływem. Bohaterki Dusseau, podobnie jak dzieci, rozwierają szeroko powieki, patrząc wokoło. Gubią się w otaczającym je świecie, zdają się odcinać od rzeczywistości, która je zawiodła i naznaczyła. Patrzą wprost na widza, oczekując odpowiedzi i pomocy, która nie nadchodzi. Niekiedy artystka umieszcza datę powstania dzieła na rękach postaci – to swoiste piętno, nadane przez artystę, razi i oburza swoja dosłownością. Skaza odpycha i odraża, jest jednak bardziej kontrowersyjna, gdy jest wynikiem świadomych działań, unaocznia nasze wady, jest symbolem ukrytych lęków i niedoskonałości duszy.
Część z kobiet zdaje się ignorować otaczający je świat, zamykając oczy, zamykają także drzwi do swojego wnętrza Otulają się w barwne, tkane chusty, z westchnieniem odchylają głowy, odurzając się opium. Nie sposób zgadnąć, o czym wówczas myślą, czy pochłania je tylko ucieczka od rzeczywistości. Te, które pozostają z widzem, powoli rozpakowują zostawiony przez kogoś prezent. Oglądają się przy tym za ramię, uważnie przypatrując się okalającej je ciemności. Cień, towarzyszący Dusseau, jest charakterystycznym atrybutem melancholików – kobiety toczą wewnętrzną walkę z własnym ja, są trawione przez niejasne, nigdy nieujawnione tęsknoty. Głód ten, nieokreślony ból, bywa tłumiony przez alkohol i inne substancje narkotyczne: przykładem może być kompozycja zatytułowana „Drunk”.
Artystka odchodzi od dawnego kanonu piękna, przedstawia kobiety niedoskonałe, z bliznami na twarzy. Malarstwo Dusseau przypomina niemiecki ekspresjonizm, w szczególności twórczość Ernsta Kirchera. Podobnie jak artyści dwudziestowieczni, Dusseau pragnie dotykać duszy ludzkiej, niezależnie od jej charakteru. Artystka nie boi się najdalszych zakamarów świadomości, głęboko skrywanych przed światem – za pomocą swojej sztuki pragnie je uzewnętrznić i uwolnić. Człowiek jest moją największą inspiracją. Oraz zasłyszane opowieści [od rodziny, przyjaciół], które noszę w sobie i nie mogę się od nich uwolnić. Są we mnie, krystalizują się latami, aż nagle przyjmują konkretną formę. [2] W pewien sposób można by porównać malarstwo Dusseau do twórczości Boznańskiej – pomimo znacznych różnić formalnych, obie artystki skupiły się na badaniu ludzkiej duszy; proces uzewnętrzniania miał być jednocześnie aktem uzdrowienia.
Przypisy:
1. Fragment piosenki Michała Bajora,
2. P. Król, Człowiek w pobliżu – wywiad z Bożena Dusseau – Łabędź, [dostęp on-line:
© sZAFa 2010
Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone i prawnie chronione. Przedruk materiałów w części lub całości możliwy tylko i wyłącznie za zgodą autora.
PIOTR KRÓL - Urodził się w 1973 roku w Łodzi. W latach 1993 - 1999 studiował w łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, którą ukończył z wynikiem bardzo dobrym uzyskując dyplom z malarstwa, rysunku oraz drzeworytu. Po studiach zajął się malarstwem sztalugowym, ściennym i pracą edukacyjną z młodzieżą. W 1999 roku otrzymał medal Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Łodzi za cykl drzeworytów, jest także laureatem Konkursu im. Wł. Strzemińskiego. W 2006 roku został zwycięzcą międzynarodowego konkursu „Artysta i jego Dzieło” organizowanego przez „Contemporary Painting” (obraz „Sprzedawca balonów”). W 2007 roku otrzymał stypendium szkoły fresku w Treglio prowadzonej przez wybitnego włoskiego malarza Vica Calabro. W 2008 roku jego obraz „Śmierć na Krzyżu” był ikoną wystawy drogi krzyżowej w Bazylice Matki Boskiej w Guadelupe (Meksyk).
BOŻENA DUSSEAU-ŁABĘDŹ: malarka wyjątkowa, malarka wybitna. Uczennica prof. Jerzego Dudy Gracza oraz stypendystka Ministra Kultury i Sztuki. Tworzy obrazy z pogranicza onirycznej wrażliwości Chagalla i dramatycznej szorstkości ekspresjonistów niemieckich. Świat postaci zamyślonych, niepewnych swej siły, bolesnych w wyrazie, wypełnia te obrazy. A wszystko przenika czułość, skrywana namiętność i miłość do człowieka. Obrazy Bożeny Dusseau-Łabędź zdobią kolekcje na całym świecie.
CZŁOWIEK W POBLIŻU – wywiad z Bożeną Dusseau-Łabędź
Piotr Król: Witaj Bożeno! Nie będę udawał, że się nie znamy od dawna. Że nie znam od dawna Twoich obrazów i ich fascynującego niepojednania się z losem człowieka. Zapytam jednak na wstępie, jak żyje Ci się na emigracji? Od jak dawna przebywasz w Holandii?
Bożena Dusseau–Łabędź: J.B.Singer powiedział, że zmiana adresu, to zmiana przeznaczenia. Ja już nie czuję, że jestem na emigracji. Tu jest mój dom, rodzina. Stworzyłam swój mały świat, gdzie jest miejsce na sztalugę, książki i przyjaciół. Nie mogę uwierzyć, że już połowę swego życia spędziłam w Holandii [przyjechałam w 1986 roku]. Polska, kolory, zapachy, zdarzenia z młodości są ciągle żywe, tak jakby to było wczoraj. Życie w innym kraju, pomimo początkowych trudności, bardzo wzbogaca. Lepimy sobie z tych dwóch światów różniących się mentalnie i kulturowo swój własny świat. Przyjechałam do kraju, gdzie prawie wszyscy malują, rzeźbią i są bardzo kreatywni. W Holandii jest 110 tys. zawodowych malarzy i 2 miliony amatorów! Oni są sztuką obciążeni genetycznie, talenty odziedziczyli po wielkich i małych mistrzach, a na ulicy mijają mnie ludzie, których twarze wyglądają tak samo jak na starych obrazach. Kocham Amsterdam i uwielbiam Kraków. Tak Polsce, jak i w Holandii są miejsca i ludzie, którzy mnie inspirują. Schizofreniczne życie w rozkroku! Jeżeli chodzi o malowanie, to mogę mieszkać wszędzie, byle był człowiek w pobliżu, bo on jest moja największą inspiracją!
P.K.: Czy można powiedzieć, że w Holandii żyje się malarzowi łatwiej? Jaki jest stosunek Holendrów do malarstwa na co dzień? Interesują się sztuką współczesną? Bywają na wernisażach? Odczuwasz inną energię towarzyszącą twórcy?
B.D-Ł.: Nie wydaje mi się, że malarzom żyje się tutaj łatwiej. Znam sporo bardzo dobrych malarzy, którzy aby móc przeżyć, pracują w zawodach zupełnie nie związanych ze sztuką. Na pewno łatwiej żyje się malarzom, którzy nie studiowali, o dyplom nikt ich nie pyta, liczą się tylko umiejętności. Holendrzy są bardzo otwarci na wszelkie gatunki sztuki, a malarzy traktują bardziej jak rzemieślników. Nie widzą w tej profesji nic nadzwyczajnego, romantycznego ani elitarnego. Kiedyś przyszedł do mojego jeszcze małego syna kolega. Synek mój pochwalił się z dumą: a wiesz moja mama maluje obrazy! A kolega na to: no i co z tego, to samo robi moja babcia, ciotka i dwóch wujków! To nic takiego! Na wernisażach jest podobnie jak w Polsce. Holendrzy uwielbiają, jak artysta opowiada o swoich obrazach [ja tego nie znoszę, bo to obraz ma opowiadać], więc w takich wypadkach wystawiam męża, który opowiada im za każdym razem inne historie. Uwielbiają też sztukę nowoczesną [wszystko dla nich może być sztuką, byle nie figuratywną]. Mają świetny design [np.: słynny żyrandol z butelek na mleko]. Niestety, tendencja, że w malarstwie wszystko ma być łatwe, przyjemne, ładne i wesołe, coraz bardziej jest tu popularna. Kiedyś, w czasie wieszania wystawy zbiorowej, w której brałam udział, poproszono mnie, abym zabrała dwa moje obrazy [były cztery], bo inaczej widz za bardzo by się wzruszył, zmartwił i byłoby to zbyt ciężkie do psychicznego strawienia! Naprawdę!
P.K.: A przecież to ból, cierpienie, emocje niełatwe i niejednoznaczne były od zawsze solą europejskiego malarstwa. Twoje malarstwo nie ucieka od tych inspiracji. Czym kierujesz się w wyborze tematu swoich obrazów?
B.D-Ł.: Cierpienie i ból to są emocje, które najlepiej można wykorzystać w sztuce. Sztuka ma uzdrawiać, oczyszczać duszę i nieść pocieszenie. Dzięki niej człowiek ma przekonanie, że jego samotność nie jest jedyna na świecie, że obok istnieją ludzie, którzy cierpią i czują w podobny sposób. Dlatego też, Piotrze, bardzo ucieszyłam się, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Twoje piękne obrazy! Malując chcemy świat zostawić innym, zmienionym, lepszym niż go zastaliśmy. Sara Kane kiedyś powiedziała że "stworzenie czegoś pięknego o rozpaczy lub o tym, co wyrasta z rozpaczy, jest dla mnie największym aktem nadziei i pochwały życia, jakiego może dokonać człowiek". Na swoich obrazach często naznaczam ludzi bliznami albo maluję ich z wytatuowanymi numerami na rękach. Każdy z nas jest przecież czymś naznaczony. Nie musi się to tylko kojarzyć z wojną, ale może. Kiedyś jedna pani, na wystawie zapytała mnie z pretensją: dlaczego maluję datę ukończenia obrazu na ręce portretowanej... Człowiek jest moją największą inspiracją. Oraz zasłyszane opowieści [od rodziny, przyjaciół], które noszą w sobie i nie mogę się od nich uwolnić. Są we mnie, krystalizują się latami, aż nagle przyjmują konkretną formę. Malowanie przyrody i pejzażu zostawiam innym. Wymagane na studiach, zawsze kończyło się u mnie obrazkiem przedstawiającym wyschnięty i umierający krzaczek albo resztki drzewa spalonego przez piorun. Pamiętam, jak na plenerze w Bukowinie [śnieg po kolana] wyszłam na zewnątrz, szukając tematu. No i znalazłam: mały, czarny piesek zagrzebany w śniegu. Namalowałam. Profesor nie mógł się nadziwić, że przejechałam tyle kilometrów z Katowic, aby namalować jakieś małe pokurczę! No więc ludzie, konfrontuje się ze swoimi i ich ranami. Próbuję namalować im nadzieję. Malując szukamy absolutu, który nie jest osiągalny. Ale, jak wiemy, kto jest artystą, nie może być całkiem nieszczęśliwy! Wszyscy powinniśmy mieć na imię Amadeo - ukochany przez Boga.
P.K.: Tym bardziej dziwią mnie propozycje domów aukcyjnych i topowych galerii. Proponują obrazy bezpieczne, wyprane z emocji, bardzo zachowawcze. Gdy patrzę na kolekcję kolejnych aukcji, mimo morza nazwisk mam wrażenie, że oglądam obrazy malowane jedna ręką. Czy masz podobne odczucia? Jeśli tak, czym tłumaczysz taką sytuację?
B.D-Ł.: Pamiętam, że w dniu w którym zmarł L.Freud napisałeś pod jego zdjęciem: największy odszedł. Całkowicie się z Tobą zgadzam. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam jego prace, pomyślałam sobie, że powinnam wyrzucić wszystkie swoje farby i pędzle, bo lepiej i piękniej niż on nie można już nic namalować. Takiego "duchowego wstrząsu" szukam zwiedzając wystawy. A tam często wieje nudą! Przychodzę do domu i nie pamiętam, co oglądałam, wszystko zlewa się w jedną masę. W pewnym momencie szokowanie widza za wszelką cenę też może zrobić się nudne. Żeby zaistnieć, trzeba szokować. Nie tylko tym, co się tworzy, ale wyglądem i stylem życia. Stworzyć taki mit, bajeczkę, a ludzie chętnie to "kupią". Na ścianach w galeriach często widzę też obrazy przedstawiające wesołe grubaski a’la Botero, przepiękne nagie kobiety wijące się na prześcieradłach albo abstrakcyjne obrazy, w których widać, że twórca nie umie rysować, albo kilometry instalacji [niestety to słowo kojarzy mi się ciągle i wyłącznie z instalacją elektryczną]. Może z biegiem lat zrobiłam się konserwatywna, ale nie lubię trendów i snobizmu w świecie sztuki. Stawiam wyłącznie na osobowość artysty. Natomiast surfując w Internecie znajduję prawdziwe "perełki", wielu wspaniałych malarzy [nie zawsze znanych], którzy na pewno mają iskrę bożą. Ostatnio coraz częściej czuję, że mój świat i jego wartości [też w sztuce] odchodzą.
W Holandii, pomimo istnienia naprawdę wspaniałych malarzy [w historii i teraz], nie szuka się konfrontacji z cierpieniem i bólem. Widz nie chce się namęczyć, pomyśleć, zdenerwować, bo to jest nieprzyjemne. Chcemy wiecznego hedonizmu! Okazywanie uczuć [gwałtownie i ekspresyjnie] oraz wewnętrzne obnażanie się, nie jest na porządku dziennym. W szkołach przestają już uczyć o drugiej wojnie światowej, bo to przedawniona sprawa i po co denerwować młodzież. A ja w czasie malowania często słucham muzyki Demarczyk, Piaf i Fado, żeby wokół mnie zrobiło się jeszcze bardziej dramatycznie...
P.K.: Może dzieje się tak dlatego, że teraz najważniejszą osobą stał się kurator wystawy, a nie sam artysta, który raczej zaczął pełnić funkcję usługową wobec zbyt wykoncypowanej "idei" kuratora. W takiej sytuacji nie ma miejsca na artystów takich jak ty, artystów z indywidualną niezależną wizją. Czy od zawsze wiedziałaś, co chcesz malować? Jak rodziła się twoja wizja? Zawsze bliski był ci ekspresjonizm?
B.D-Ł.: Rysowałam odkąd siebie pamiętam. Na wszystkim, co było pod ręką. Na gazetach, na książkach [uzupełniałam ilustracje w dziecinnych książeczkach], na serwetkach w kawiarni [pucharek z bitą śmietaną i mieli ze mną spokój]. Rodzice i Dziadkowie stymulowali mnie bardzo [w rodzinie było trochę artystów]. To babcia zapisała mnie na lekcje malowania do Pałacu Młodzieży, a później załatwiła prywatne lekcje [miałam wtedy siedem lat] u młodego i zdolnego studenta ASP. Nazywał się Jerzy Duda-Gracz. To szalenie ważne, aby spotkać człowieka, który świadomie [lub nieświadomie] zadecyduje o drodze twojego życia. Myślę, że te lekcje i te spotkania z nim w moim dzieciństwie spowodowały, że malowanie jest dla mnie tak ważne. Nie zapomnę nigdy magii tego miejsca i specyficznego zapachu farb [żaden Chanel nie może równać się z tym zapachem!]. Później już, gdy studiowałam na ASP, był moim wspaniałym profesorem i pomógł mi bardzo w "znalezieniu siebie" Zajęcia w jego pracowni były esencją studiowania i dla wielu z nas były najważniejsze. Wystarczyło tylko parę słów w czasie korekty, a już pokazywało się światełko w tunelu. Wyczuł od razu, że z pejzaży interesuje mnie najbardziej "pejzaż wewnętrzny". Zafascynowanie ekspresjonizmem [które trwa do dzisiaj] zaczęło się od tego, że J.D.G. pokazał mi album z obrazami Ch.Soutina. Pamiętam, jak z koleżanką, zafascynowane, siedziałyśmy w bibliotece oglądając raz po raz rozpadającą się książkę z jego malarstwem.
P.K.: Jak powstaje twój obraz? Robisz wstępne szkice? Malujesz szybko? Alla prima czy może wielowarstwowo i powoli? Jak długo zmagasz się z obrazem?
B.D-Ł.: Najdłuższą faza w powstawaniu obrazu jest krystalizacja idei w głowie. Jest to ze mną cały czas, towarzyszy mi w pracach domowych, a najbardziej, kiedy nie mogę spać. Kiedy urodzi się już coś konkretnego, to wtedy szkicuję, rysuję, szukam odpowiedniej twarzy do postaci [jeżeli jest to postać nierzeczywista]. Próbuję znaleźć rozwiązanie o największej emocjonalnej sile. Kiedyś malowałam szybko, bardziej intuicyjnie. Myślałam, że wraz z biegiem lat i doświadczeniem będzie łatwiej. Okazało się, że ta tzw. wiedza może być balastem i hamulcem. Siedzę przed obrazem godzinę i myślę, coś namaluję i znowu godzinę myślę. Ilość rozwiązań jest nieskończona, a trzeba zdecydować się na jedno. Tempo malowania mam różne. Zdarza się, że obraz powstaje w miesiąc, a czasem stoi sobie rok albo dłużej aż dojrzejemy do siebie. Zawsze mam rozpoczętych kilka obrazów i maluję je na zmianę. Kiedyś na moich obrazach więcej było tzw. "mięsa" czyli faktury, nawarstwień farby. Teraz jest gładko - dwie, trzy warstwy.
P.K.: Jak wygląda zwykły dzień Bożeny Dusseau-Łabędź? Kiedy malujesz? Jak wygląda twoja pracownia?
B.D-Ł.: Wiem, jak mój dzień powinien wyglądać! Powinnam wstać o 6 rano i zabrać się do malowania. W rzeczywistości wczesne wstawanie jest dla mnie koszmarem. Może jest to wina bardzo niskiego ciśnienia, mieszkamy blisko morza [samochodem 15 minut]. Więc czym później, tym lepiej, pod wieczór tryskam energią! Codziennie próbuję malować. Nie zawsze się to udaje, ponieważ jestem babą, a baba malująca +rodzina = kompromis. Mimo, że mąż ogromnie mi pomaga i zawsze wspiera duchowo i technicznie [ileż on się nie nawoził i nie nawieszał]. Mam teraz już więcej czasu bo 25-letni syn od dwóch lat mieszka osobno. No i jeszcze czas na przyjaciół [rzecz dla mnie szalenie ważna], książki i wyjazdy. Maluję w domu. Mam niedużą pracownie na strychu, niezłe światło. Kolor nieba i światło holenderskie jest bardzo specjalne, fascynowało zawsze wielu malarzy. W moich obrazach albo go brakuje, albo jest bardzo mało. Mam jeszcze pomieszczenie, które przeznaczone jest tylko na prezentacje moich obrazów. Ze względu na ich rozmiary [100 cm na 150 cm] może wisieć tam ich tylko osiem. Kiedy podczas pracy obrazy nie chcą być już malowane i buntują się, robię sobie przerwę i wychodzę do miasta. Alkmaar to zabytkowe 750-letnie miasto, znane z targu serowego, który przyciąga tłumy turystów [ja jeszcze na nim nie byłam, bo wiem ze zawsze mogę!]. Uwielbiam poranki, kiedy miasto budzi się do życia, zapach porannej kawy, sklepy są otwierane, a kiedy sklepikarze witają się ze mną, myślę sobie: to jest już moje miasto. Całą wieczność mogę siedzieć na tarasie kawiarenki i obserwować ludzi wymyślając historie na ich temat.
P.K.: Znalazłaś zatem swoja Arkadię. Żyjesz w harmonii z otoczeniem. W postaciach z Twoich obrazów widzę jednak jakąś tęsknotę, niespełnienie. Zapytam zatem: za czym tęsknisz?
B.D-Ł.: Nie wszystko, za czym tęsknię, może się spełnić. Chyba tak ma być. Tak jak w malowaniu - nie chodzi tylko o cel, ale o drogę, którą przebywamy. Na pewno tęsknię za ogromną rodziną, którą miałabym, gdyby nie wojna. Mimo, że urodziłam się 15 lat po jej zakończeniu, wydarzenia z nią związane są głęboko zakorzenione w mojej duszy. Może jest to syndrom drugiej generacji, nie wiem. Jest we mnie wiele smutku, ale na co dzień staram się przykryć go humorem. Humor pomaga przetrwać w różnych sytuacjach. Tęsknię za światem, w którym ludzie nie zadawali by sobie tyle cierpienia. Tęsknię już za młodością, która daje poczucie, że nasz czas jest nieograniczony. Tęsknię za moją Babcią i Dziadkiem, których uwielbiałam, dali mi ogromnie dużo miłości. Tęsknię za miejscami na świecie, w których nie jestem, bo przecież nie można być i żyć jednocześnie w różnych miejscach. Tęsknię za przyjaciółmi [tymi co są daleko]. No i za deserem, który można zjeść w jednej kawiarence w Krakowie! No i, oczywiście, tęsknię za obrazami, których jeszcze nie zdążyłam namalować.
P.K.: Wspomniałaś o zagładzie swojej rodziny. Ktoś kiedyś napisał, że po holokauście nie można już pisać wierszy o miłości. Parafrazując to stwierdzenie można by powiedzieć, że z balastem takich doświadczeń nie można malować banalnych obrazów o niczym. Kiedyś napisałem, że obraz powinien być ołtarzem, w którym przegląda się nasze sumienie. Uwielbiam Twoje obrazy, bo mówią o czymś najważniejszym, o ludzkim losie. Czy odbierasz to w podobny sposób? Czy wierzysz w uzdrawiającą moc malarstwa?
B.D-Ł.: Ołtarz, w którym przegląda się nasze sumienie - pięknie to powiedziałeś, Piotrze. Mamy dar od Boga, a to zobowiązuje. Dostaliśmy go w celu odkrywania prawdy o świecie i o sobie. Próbujemy otrzeć się o tajemnice, dowiedzieć skąd przychodzimy i dokąd idziemy. Wierzę absolutnie w uzdrawiającą i oczyszczającą moc sztuki. Staramy się dotrzeć do nieznanego wymiaru i szukamy tego, co niewidoczne. A poza tym egoistycznie chcemy nieśmiertelności i życia dalej w tym, co zostawimy. Za każdym razem, kiedy zwiedzam Rijksmuseum i oglądam wspaniale malarstwo, w myślach zdążam już do Sali, gdzie wiszą trzy małe obrazki. I jaka jest ich siła i siła malarstwa, najlepiej ujęła to nasza genialna poetka W. Szymborska pisząc o obrazie Vermeera „Mleczarka”: „Dopóki ta kobieta mleko z dzbanka do miski dzień po dniu przelewa, nie zasługuje Świat na koniec Świata.”
P.K.: Dziękuję Ci Bożeno za tę rozmowę, dzięki niej i dzięki Twoim obrazom nie czuję się tak samotny.
Samanty Belling rozmowy o sztuce
Bożena Dusseau–Łabędź – z przedstawieniem tej artystki nosiłam się od dawna. Jeśli można zakochać się w czyjeś twórczości od pierwszego wejrzenia – tak było również w moim przypadku. Przecież malarstwo nie musi być piękne ( w dosłownym tego słowa znaczeniu), aby było idealne…Twórczość Bożeny to coś, obok czego nie przechodzi się obojętnie. Bardzo silnie działa na emocje, które są w nas najbardziej skrywane. O czym jest ta bajka? O samotności, o samotności w tłumie czy partnerstwie, o przemijaniu i nieuchronności z nim związanym, o kobiecie, która cierpi, myśli i waha się, o niezdecydowaniu, o zawieszeniu „pomiędzy” – rzeczywistością, a własnym ja, o wyborach – niekoniecznie właściwych, o bólu – świat nam go dostarcza każdego dnia, o tęsknocie za młodością, za beztroską, za tym co bezpowrotnie minęło. Artystka nie boi się tych tematów, wręcz przeciwnie, nigdy nie udało jej się przejść do płaskiego, pustego malarstwa. Pejzaż jest dla niej formą nieznaną, to zostawia innym. Kobieta dojrzała w swoich emocjach, która pięknie potrafi pokazać Nam to co już wie, albo to czego w życiu doświadczyła. Portretuje. Bo to człowiek, zawsze jest w centrum jej zainteresowań. Jego rozterki, trudności życiowe, życie każdego człowieka ma przecież tą „drugą” stronę, niekoniecznie polukrowaną tym jak Nas widzą inni. Czego szuka w malarstwie? Mówi, że „emocjonalnego wstrząsu”. Na pewno ona swoją twórczością takowego Nam dostarcza.
Malarstwo Dusseau- Łabędź to kawał dobrego malarstwa, które porusza do szpiku kości i nie daje o sobie zapomnieć. Bardzo widoczne inspiracje ekspresjonizmem niemieckim (Egona Schiele Ernsta Ludvika Kirchnera), żydowskich artystów z kręg Ecole de Paris czy też do jej mistrza Jerzego Dudy – Gracza , który odcisnął swoje piętno na jej sztuce, już od wczesnego dzieciństwa. Był jej nauczycielem od 7 roku życia, potem wykładowcą na krakowskiej ASP. Kraków to jej miasto rodzinne, miasto młodości, studiów, tam wyklarowała się jej ścieżka twórcza. W 1986 r Dusseau- Łabędź wyprowadza się do Holandii, gdzie mieszka do dziś. To już ponad trzydzieści lat…To również jej ojczyzna. I chociaż wspomnienia z Krakowa są bardzo silne i wciąż kolorowe w jej pamięci, to było to bardzo dawno temu. Teraz w Holandii jest jej dom, jej rodzina, przyjaciele i jej życie. Jak sama mówi w wywiadzie z Piotrem Królem: „ Przyjechałam do kraju, gdzie prawie wszyscy malują, rzeźbią i są bardzo kreatywni. W Holandii jest 110 tys. zawodowych malarzy i 2 miliony amatorów! Oni są sztuką obciążeni genetycznie, talenty odziedziczyli po wielkich i małych mistrzach, a na ulicy mijają mnie ludzie, których twarze wyglądają tak samo jak na starych obrazach. Kocham Amsterdam i uwielbiam Kraków. Tak Polsce, jak i w Holandii są miejsca i ludzie, którzy mnie inspirują. Schizofreniczne życie w rozkroku!”
Artysta z tym życiem w rozkroku doskonale daje sobie radę i godzi wszelkie funkcje życiowe. I nie dajcie się zmylić! To co maluje to jedno, a to jaka jest to drugie. To wspaniała, ciepła i pełna humoru kobieta.
Pooglądajcie prace, może i wy się zakochacie?
Odsyłam na stronę artystki i do poczytania świetnych tekstów Laury Wasilewskiej – artystki i kuratorki, Maji Wolniewskiej – historyka sztuki oraz wywiadu, który przeprowadził Piotr Król – artysta po łódzkiej ASP.